Stałem w przedziwnej kolejce do sklepu. Na pustej ulicy ludzie oddaleni od siebie o metr albo i dwa, w większości z twarzami zakrytymi maskami. W sklepie może przebywać tylko pewna licza osób na raz. Przy wejściu dostaje się jednorazowe rękawiczki. Ludzie w sklepie niepewnie się czują stojąc zbyt blisko innych. Spuszczają oczy, raczej nie rozmawiają. Starają się szybko załatwić zakupy.
Wracając przechodzę koło apteki i jak zwykle rzucam okiem do środka, na piękną, młodą aptekarkę. Od kilku dni nie widzę już więcej jej twarzy, nawet nie jestem pewien czy to ona.
Tak jest w Rzymie, dzielnica San Lorenzo, 300 kilometrów na południe od rozpaczliwie walczącej z wirusem Lombardii. Włosi zadają sobie pytanie jest jak do tego doszło, jak to się stało że epidemia wybuchła w Lombardii z taką siłą. Przegląd danych szpitalnych wskazuje wzrost liczby zgonów na zapalenie płuc jeszcze przed wykryciem pierwszych przypadków wirusa, co wskazuje iż wirus pojawił się tam wcześnie i krążył po okolicy zanim jeszcze pierwsze przypadki zostały oficjalnie wykryte.
Na zdjęciu widok ulicy Tiburtiny w sobotę wieczorem. Normalnie ta ulica pełna jest ludzi, zwłaszcza w wieczory weekendowe, gdyż jest blisko Uniwersytetu La Sapienza. Tiburtina wyznacza granicę dzielnicy San Lorenzo, pełnej niedrogich barów, restauracji i studentów spotykających się w grupach na uliczkach i placach. Teraz wieczorami krążą tylko samochodzy policji, z niebieskimi światłami na dachach i partolują ulice.
Na zdjęciu widok ulicy Tiburtiny w sobotę wieczorem. Normalnie ta ulica pełna jest ludzi, zwłaszcza w wieczory weekendowe, gdyż jest blisko Uniwersytetu La Sapienza. Tiburtina wyznacza granicę dzielnicy San Lorenzo, pełnej niedrogich barów, restauracji i studentów spotykających się w grupach na uliczkach i placach. Teraz wieczorami krążą tylko samochodzy policji, z niebieskimi światłami na dachach i partolują ulice.
Jak będzie wyglądał świat potem? Za miesiąc? Za pół roku?
No comments:
Post a Comment