Był grudzień i lało jak z cebra a ja jak głupi wyszedłem wcześniej żeby przed koncertem jeszcze przejść się i zrobić jakieś zdjęcia. Zurich był pełen ludzi. Wyglądało to nad przedświąteczną zakupową gorączkę, ale w sumie nie wiem bo nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem w centrum w sobotnie popołudnie. Może tak jest w każdą sobotę?
Dużo ludzi próbowało znaleźć tymczasowe schronienie przed deszczem w barach i kawiarniach. Kiedy mój płaszcz zrobił się już zupełnie mokry spróbowałem i ja i miałem trochę szczęścia bo znalazłem przytulny kąt po 6 franków za kufel. Siorbałem to piwo przez prawie godzinę. W sumie wolałbym kawę ale jakoś nie miałem odwagi zapytać albańskiego kelnera który i tak zrobił mi grzeczność, bo większość stolików była zarezerwowana i masę zmokniętych ludzi odprawiał z kwitkiem.
W końcu deszcz trochę zelżał i poszedłem do teatru Stoka. Było jeszcze pusto, ale dostałem kawę i porozmawiałem trochę. Byłem tam outsiderem, nikogo nie znałem, nie wiedziałem nawet że przed koncertem będzie jeszcze dyskusja o sztucznej inteligencji i sztuce. Jak to outsider wzbudzałem umiarkowane zainteresowanie. Dyskusja o AI była całkiem ciekawa, choć nie odkrywcza. Mieszanka fascynacji nowym narzędziem jak i obaw jak ono zmieni nasze życia. Sam używam ChataGPT coraz częściej, niemal codziennie, i też mam poczucie nachodzącej rewolucyjnej zmiany. Jakoś o wiele bardziej niż wtedy gdy rodziły się pierwsze smartfony. Może teraz bardziej jestem świadomy tego, jak działa nasz świat i co może się stać?
Bohdan Hołownia wyglądał jak dobrotliwy olbrzym wciśnięty w garnitur. Przyszedł z jedną, małą kartką papieru, przywitał się z lekką dozą humoru i zaczął grać, jak mówił, "piosenki", Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory. Oczywiście nikt nie śpiewał, a piosenki grane były jednym ciągiem, bez przerw, lekko przechodząc z jednych w drugie. To była prawdziwa wirtuozeria. Grał tak przeszło godzinę, non stop, jakby go to w ogóle nie męczyło, jakby granie na fortepianie było równie naturalną i konieczną czynnością jak oddychanie. Nie było żadnych nut, tylko ta kartka.
Skończył grać, ale nie umiał tak na prawdę skończyć. "Zagram państwu jeszcze to..." i znowu grał, niby kawałek, ale potem był następny i następny. Potem wreszcie koniec, zdjęcia, rozdawanie autografów, kieliszek czerwonego ale kiedy część ludzi wyszła wrócił do fortepianu. Pokazywał komuś jakieś akordy a potem znowu grał i grał. Wszystko z pamięci, zapewne z dużą dozą improwizacji, wyczucia tego jaka powinna być następna nuta. Taka muzyka, troszkę barowa, troszkę do tła, a jednocześnie wiruozeria i ikebana i haiku... po prostu właściwa nuta we właściwym momencie. W końcu ostatni słuchacze zaczęli zbierać się do domu, artystki wynosiły obrazy a on wciąż grał i kilka osób, zauroczonych, wciąż go słuchało.
Wychodziłem koło 11 i lało znowu, zawiewało deszczem tak że lekko przesuszony płaszcz namókł znowu zanim przeszedłem wzdłuż Limmatu aby złapać przedostatni S12.