Czy można przejść przez życie nikogo nie krzywdząc? Czy komuś to się w ogóle udało? Czy Jezus nie zabił nawet mrówki? Takie mnie dzisiaj nachodzą myśli. Tak, ktoś mi nawrzucał, za coś co - tak - zrobiłem i czego - tak - żałuję. I miał ten ktoś rację, przynajmniej częściowo, ale w dużej części. I mam na swoja obronę to i owo, własne trudności w tamtym okresie - nie było łatwo - ale koniec końców to tylko wymówki. Więc jak jest, taki byłem? Niedobrym człowiekiem byłem? Na tyle nieuważnym że nie spostrzegałem że robię źle? Na tyle niedoświadczonym aby nie rozumieć, nie zdawać sobie sprawy? Na tyle brakowało mi empatii aby nie wyczuć jak moje czyny raniły kogoś? A może nadal taki jestem i zrobiłbym znowu to samo?
Jest piątek wieczór, jest kolejny lockdown a ja myślę o tym i ... czuję się żywy, bardziej niż w wielu innych momentach. Czuję swoją odpowiedzialność, czuję swoją winę, czuję.... Czyli przechodzę takie małe katharsis. Czy to to jest krok w stronę przebaczenia? Czy przebaczenie jest unieważnieniem, czy zostawia nas znowu czystymi, niewinnymi?
Tyle pytań... a w końcu ta myśl nastraszniejsza. Co jeśli musimy zrobić coś złego, aby odczuć na własnej skórze naturę zła. Bo teoria teroią ale prawdziwa nauka jest praktyczna. Możemy przeczytać milion książek o moralności, ale ważniejsze będzie zobienie czegoś złego i przeżycie tego uczynku do końca, wypicie tego kielicha do dna, bo dopiero to nas może uczynić lepszymi, nie kursy moralności, bajania o dobrym i złym.... A to oznacza że zła nie da się nigdy usunąć, pewna doza zła jest niezbędna aby istniało dobro, nie tylko jako przeciwwaga ale dlatego że nauka moralności jest ćwiczeniem praktycznym, jak zresztą większość tego czego uczą się umysły (chyba z nielicznymi wyjątkami).
Dlatego też nie ma sensu dążenie do idealnie sprawiedliwego społeczeństwa. Pewną dozę niesprawiedliwości należy tolerować, bo ona pozwala rosnąć jednostką, choćby dostarczając im paliwa do buntu.