Z rekomendacji kolegi po fachu przeczytałem "The Sleepwalkers - A History of Man's Changing Vision of the Universe" Arthura Koestlera. Książka ma swoje lata, bo pierwsze jej wydanie było w 1959 roku. Od tego czasu pewnie trochę się zmieniło w naszej wiedzy o wiekach średnich, ale esencja pozostaje niezmieniona: starożytni Grecy (a dokładnie Arystarch z Samos) w III wieku p.n.e. ukuli pierwszą hipotezę świata heliocentrycznego, która została tak skutecznie wyparta z ludzkiego umysłu że przez następne dwa tysiące lat, aż do Kopernika i Keplera, rzesze "astronomów" wolały marnować życia na obliczaniu epicykle zamiast pomyśleć jak naukowcy. Coś zupełnie nie do pomyślenia teraz, kiedy nauka non stop szuka nowych interpretacji i wiecznie weryfikuje nawet już dość dobrze znane prawa.
Ale prawdę mówiąc co innego przykuło moją uwagę. Koester pisze że Pitagorejczycy, dwieście czy trzysta lat przed Arystarchem, byli pierwszymi, którzy patrzyli na świat przez pryzmat matematyki. "Nobody before the Pythagoreans had thought that mathematical relations held the secret of the universe. Twenty-five centuries later, Europe is still blessed and cursed with their heritage. To non-European civilizations, the idea that numbers are the key to both wisdom and power, seems never to have occurred."
Pitagorejczycy w matematyce widzieli wymarzoną Syntezę, pojedyńczą "teorię" opisującą wszystko. Na dodatek nie była to sucha matematyka, ale religia oferująca tajemnicę stworzenia. "At the highest level katharsis of the soul is achieved by contemplating the essence of all reality, the harmony of forms, the dance of numbers. ‘Pure science’ – a strange expression that we still use – is thus both an intellectual delight and a way to spiritual release; the way to the mystic union between the thoughts of the creature and the spirit of its creator."
Przypominają mi się moje pierwsze fascynacje mechaniką kwantową, kiedy z wypiekami na twarzy czytałem popularnonaukowe książki a dyskretyzacja energii, kontemplacja faktu istnienia orbitali, były przeżyciami duchowymi. Podobnie było parę wykładów na Uniwersytecie, na przykład profesora Staruszkiewicza który przez godzinę, na czterech slajdach pokazywał jak wyliczyć masę elektronu albo Białasa który pokazywał jak istnienie bozonu Higgsa wynika z podstawowych zasad mechaniki kwantowej. Większość życia spędziłem dokonując zupełnie innych, trywialnych i praktycznych obliczeń, ale czy do kościoła chodzi się codziennie czy tylko do święta?
Oczywiście z jakiegoś powodu od prawdziwej Syntezy wymaga się niezmienności, a tego o fizyce nie można powiedzieć, coś tam się wciąż dzieje, stała Hubbla zmienia wartości, wciąż nie wiemy jak wyjaśnić duże obszary obserwacji kosmologicznych. Ale czy na pewno? Fundament, czyli mechanika kwantowa i teorie względności, są niezmienne od 100 lat. Może czas zacząć głosić je w kościołach?
Dziwnym zbiegiem okoliczności tegoroczny festiwal fotografii w Lenzburgu odbywa się pod leitmotivem "Synthesis" i co ciekawe organizatorzy chyba mieli podobne myśli, bo jedna z instalacji zawierała fragmenty antycznych ksiąg filozoficznych czy alchemicznych po cytat Heisenberga. Były też rzeczy "pod publikę" czyli wystawy zdjęć Sony World Photography Awards, które oczywiście dotyczyły ekologii ale przyjemnie je się oglądało. Ale była też wystawa Sabine Hess zatytułowana "You felt the roots grow", która zupełnie zwaliła mnie z nóg. Przypomniała mi że zwykłe trawy można sfotografować w sposób zapierający dech w piersiach. Poza tym aranżacja zdjęć, danie im przestrzeni, to była silne, odwoływało się do niemówionego instynktu piękna. Na dodatek jej proste, poetyckie teksty. Uff, moje niedzielne katharsis, moja niedzielna msza doprawdy święta. Niedużo z wystaw które widziałem w życiu potrafiło dotknąć tej właśnie, właściwej struny duszy.
https://www.sabine-hess.com/11897084-01-you-felt-the-roots-grow#10