Cztery dni wytężonej roboty dobiegły końca i oto mam przed sobą kilkanaście godzin po to tylko żeby jechać, oglądać, fotografować i próbować zrozumieć Amerykę. Co prawda wynajęcie auta na karte debetową okazało się być czymś w rodzaju 'mission impossible', no ale w końcu mam zgrabnego czarnego jeepa wyposażonego we wszystkie duperele łącznie z podgrzewaną kierownicą. Amerykanie spędzają znaczącą część życia w autach więc lubia komfort.
W czasie tych kilku moich podróży do Stanów za każdym razem znajdywałem się w tej samej sytuacji, w jednym z aut na zapchanej międzystanowej trzypasmówce. Nie ma korka ale wszystkie auta suną z taką samą prędkością i to, oraz ta niesamowita ilość aut, generuje niepokój i poczucie uwięzienia. Próbuję sobie wyobrazić nieskończone amerykańskie przedmieścia, masy ludzi którzy posiadają te wszystkie samochody i nieskończoność powiązań i interesów sprawiających że muszą się przemieszczać. Najdziwniejsze jest to, że w okolicy nie ma żadnego megamiasta. Jest Knoxville, ale to niecałe 300 tysięcy ludzi. Więc skąd ta rzeka metali, plastyków, smarów, akumulatorów (elektryki widuje się dość często) i malutkich krzemowych chipów?
Przwiązanie Amerkanów do wielkich SUVów oraz niemal absolutny brak transportu publicznego to jedne z wielu rzeczy których nie pojmuję. Jak to się stało że ewolucja tej cywilizacji, która przecież wypączkowała z Europy, poszła tak inną drogą? Próbuję sobie wyobrazić pierwszych kolonizatorów ze Starego, zapchanego kontynentu na którym każdy skrawek ziemi ma swego właściciela i to poczucie że kraj przed nimi nie ma granic, jest wolny od właścicieli i nieskończony. Każdy może sobie wykroić kawałek, choć ta wolnośc oznacza też że trzeba swego bronić. Minęły trzy stulecia, kolonizatorzy wybili stada bizonów, przetrzebili miliony kilometrów lasów, ekstrminowali Indian którzy byli jednym z najpiękniejszych przykładów życia w symbiozie z naturą ale nadal mają poczucie że żyją w miejscu bez granic i że mogą z niego czerpać bezdennie i bezterminowo. W międzyczasie to poczucie mocy i władzy sprawiło że Amerykanie uwikłali się w niezliczone konflikty, zarówno jako rząd jak i prywatne korporacje. Bo, jak każdy, patrzą na planetę przez pryzmat tego, jaką rzeczywistość stworzyli u siebie. Rzeczywistość w której planeta jest źródłem zasobów.
Europa w międzyczasie wyewoluowała w skali bardziej ludzkiej, od tysiącleci świadoma ograniczeń. Na przykład przestrzeń, dedykowana ludziom, jest o wiele mniejsza. Europejczyk, wchodząc do hotelowego pokoju, nie oczekuje przestrzeni jak na prerii. Jak mu jest za ciasno to otwiera okno, wychodzi do przestrzeni wspólnej. W Ameryce niewiele rzeczy jest wspólnych. Mój "pokój" w hotelu był wiekszy niż mieszkanie w którym na codzień mieszkam, ale okien się nie otwierało - świeże powietrze miała zapewniać klimatyzacja.
Któregoś dnia wcześniej piłem kawę w barze na dachu hotelu z jednym z Amerykanów z którymi pracowałem. Rozmowa zeszła na wojnę Rosji z Ukrainą, bo w firmie u niego pracuje dużo naturalizowanych Rosjan. Opowiadałem jak pewnej nocy z miesiąc temu obudził mnie dźwięk samolotów podchodzących do lądowania o 3 w nocy na lotnisku w Pyrzowicach. Jasne było że to maszyny wojskowe, bo żadne komercyjne nie latają o takiej godzinie. "Welcome to the real world" - odparł mój rozmówca. W jego rozumieniu Europa przez dzisięciolecia była bańką żyjącą w ułudzie sprawiedliwości i pokoju pośród świata który rządzi się prawem pięści. I zdałem sobie sprawę że Zachód potrzebuje tej drugiej strony monety, tego państwa które wierzy w siłę ale wciąż jest demokracją. Bo gdyby nie było Ameryki, co powstrzymałoby Putina przed zaanektowaniem Polski, krajów bałtyckich, Bałkanów i tak dalej? Nikt. Więc bardzo dobrze że jest wujek Sam. Ale jego siła idzie w parze z konsumpcjonizmem i ekspansjonizmem i dlatego musimy być ostrożni w interesach bo 'real world' w Ameryce nie oznacza tego samego co u nas jest ani nawet do czego powinniśmy zmierzać.