Czas: Mam gdzieś między 4 a 8 lat.
Miejsce: Wielki, mroczny las między wioską Jeziory a miasteczkiem Osiek, gdzie odbywały się targi, na których drobni rolnicy spieniężali niewielkie ilości pomidorów, truskawek, jabłek czy ziemniaków. Wtedy wystarczało sprzedać niewiele, bo pieniądze miały ograniczoną użyteczność. To, co było do kupienia, stanowiło jedynie drobinę rzeczywistości. Cała reszta: lasy, pola, powietrze, owady, rośliny, krowie placki i złośliwe lisy, zakradające się nocami do kurnika - było za darmo.
Obrazy: Konie są dwa i pachną ostro. Ze środka przedniej osi wozu sterczy długi, ciężki, nierówno ociosany dyszel. Wielkie koła powoli toczą się po rozmiękłym i nierównym dukcie, od czasu do czasu wjeżdżając odważnie w ogromne, gęste kałuże o nieznanej głębokości. Wydaje się jakimś cudem, że za każdym razem konie dają radę wyciągnąć z nich wóz i nas na nim. Dopiero dnieje i w lesie pełno jest wilgotnego zimna i zaczarowanych mgieł. Dziadek powozi pewnie, popędzając konie, od czasu do czasu, krótkimi wiśta i hejta. Jest wielki i silny. Na początku wojny przeszedł pieszo przez pół Polski uciekając z transportu jeńców wojennych. Później Niemcy i tak go wywieźli ,,na roboty'' do Rzeszy i po wojnie jego powrotna wędrówka była jeszcze dłuższa.
Za nami, na furmance jest trochę skrzynek z warzywami i owocami a pod siedzeniem - zwykłą deską przykrytą kocami - termos z gorącą herbatą i kanapki.