Maluję na mury nadmorskiego, letniego domku, 300 metrów od śródziemnomorskiej plaży. To taki relaksujący sposób spędzania stosunkowo nielicznych dni urlopu. Ale dość sarkazmu. Mury mają przeszło 50 lat a nadmorski klimat nie jest dla nich łaskawy. Pięćdziesiąt wilgotnych zim - a byłem tu kiedyś w grudniu i wszechobecna wilgoć ściekała ze ścian - i pięćdziesiąt prażących sierpni, kiedy nawet muchy nieruchomo przeczekują południowe godziny - to zrobiło swoje. Tynk jest pełen szczelin z których od czasu do czasu w popłochu wymykają się malutkie czerwone robaczki, poirytowane białą interwencją w ich spokojne życie. Te mury nie były malowane od kilku lat, podczas gdy tutejsza moda nakazuje wybielać je co dwa, maksimum trzy lata.
Te robaczki to prawdopodobnie jacyś kuzyni polskiej aksamitki (lądzień czerwonaka, co za piękna nazwa). Z powodu swojej maleńkości i (prawdopodobnie) sił van der Waalsa ich świat jest w przybliżeniu dwuwymiarowy - znaczy płaski - a grawitacja ma niewielkie znaczenie. Czyli są rodzajem płaszczaków, tak ulubionych przez popularyzatorów nauki wyjaśniających koncepcje zakrzywionej przestrzeni.
Ale mnie zastanawia coś innego. Dwuwymiarowość jest warunkiem koniecznym do zaistnienia operacji mnożenia. W jednym wymiarze możemy tylko dodawać, ale mnożenie to obliczanie powierzchni a do tego trzeba co najmniej dwu wymiarów. Ciekawe czy aksamitki umieją mnożyć? Zapewne zdają sobie sprawę z tego co oznacza mniejsza lub większa powierzchnia ich świata więc, choć prawdopodobnie nie znają twierdzenia Pitagorasa, to jakąś intuicję mnożenia (powierzchni) posiadają, bo jest to im potrzebne do życia.
Przestrzeń jest czymś bardzo oczywistym. Ponoć Platon jeszcze mieszał pojęcie obiektów i przestrzeni którą zajmują ale Arystoteles już je odróżniał (patrz wikipedia: https://pl.wikipedia.org/wiki/Przestrze%C5%84_(filozofia)). Czyli pojęcie przestrzeni jest o wiele bardziej pierwotne niż na przykład pojęcie energii, które ukształtowało się dopiero gdzieś pod koniec XVII wieku (choć pewnie istniało w umysłach ludzi jako energia ciała, która odnawia się po nocy i wyczerpuje w ciągu dnia).
Newton najpełniej wyraził i opisał koncepcję absolutnej przestrzeni i absolutnego czasu. Taka absolutność najbardziej odpowiada naszemu codziennemu doświadczeniu. Istnienie takiej przestrzeni i czasu jest czymś innym niż istnienie wszystkiego innego, bowiem istniały one jeszcze zanim Bóg stworzył wszystkie rzeczy. Jest to istnienie bardziej pierwotne ale też istnienie niższego rzędu.
A potem przyszedł przełom wieków XIX i XX i teoria względności, w której przestrzeń i czas tworzą czasoprzestrzeń (Minkowskiego) - nowy byt absolutny, mający bardzo inne właściwości niż Newtonowski czas i przestrzeń. Szczerze mówiąc wciąż nie pojmuję czasoprzestrzeni. Używam wzorów relatywistycznych niemal na codzień, ale czuję ze czasoprzestrzeń kryje w sobie zagadkę której nie umiem rozwikłać. Na pewno prymitywne wyobrażenie czasoprzestrzeni jako zwykłej 3-wymiarowej przestrzeni wzbogaconej o dodatkowy wymiar jest bzdurą. Czas, jeśli w ogóle jest wymiarem, to jest wymiarem urojonym. Dzięki temu odległości w czasoprzestrzeni mogą być urojone. Na przykład minęło 15 minut od kiedy malowałem tamten fragment ściany, odległy teraz o pół metra. Odległość między tymi dwoma zdarzeniami wynosi 15 minut świetlnych czyli i*2.7*10^8 [km], gdzie "i" to tak zwana jednota urojona czyli pierwiastek z minus 1. Oczywiście nie było żadnego rzeczywistego ruchu, żadnych milionów kilometrów, tylko machanie pędzlem i rozprostowywanie bolących pleców.
Fakt że czas jest "wymiarem urojonym" wydaje się sugerować że myślenie o czasie jako o niezależnym wymiarze po prostu nie ma sensu. Dopiero dodanie wymiaru, podniesienie "i" do kwadratu, daje liczbę rzeczywistą. Czas "relatywistyczny" nie ma sensu bez przestrzeni.
No i jeszcze jest ta nieszczęsna prędkość światła, która z jednej strony wydaje się limitem czysto kinematycznym, a przecież zależna jest od elektromagnetycznych właściwości samej przestrzeni... Te wszystkie nasze podziały na kinematykę, dynamikę, przestrzeń i czas i tak dalej są na prawdę tylko nieudolnymi próbami dostosowania naszego "klasycznego" myślenia do rzeczywistości która jest poza zasięgiem naszych zmysłów. Kurcze, 100 lat i kilka pokoleń po wielkiej rewolucji naukowej nadal nie stać nas na nic lepszego...
Słońce powoli chyli się ku zachodowi i jak zwykle mój umysł nie może przyjąć do wiadomości że zachód nie jest w kierunku morza a w kierunku lądu. Ot jeszcze jeden pokaz tego, że choć homo sapiens zdobył (i w dużej mierze idiotycznie zniszczył) całą planetę, to tak łatwo daje się nabrać.