W końcu grudnia my, świat Zachodni, jesteśmy niby pielgrzymujący trzej królowie. Jedziemy pociągami, tłoczymy się na lotniskach, ale większość z nas mknie wypakowanymi autami o zaparkowanych szybach. Często wybieramy noc na czas podróży ale czy to pomaga? Ruch na autostradach i tak jest gęsty i korki tworzą się o czwartej rano, a do świtu jeszcze daleko, bo właśnie minął najkrótszy dzień w roku, minimum. To się jakoś dobrze składa że święta przypadają na ten najniższy punkt rocznego cyklu, akurat kiedy mamy już wszystkiego dość i potrzebujemy odpocząć.
Autostrady to specyficzna kreacja naszej cywilizacji. Teoretycznie są pochodną dawnych duktów, tak bardzo sformalizowanych przez Rzymian, ale jak wiele innych rzeczy których tknęła się cywilizacja techniczna, dukty wyewoluowały w coś o wiele szybszego i efektywniejszego i odhumanizowanego. Za młodych lat takie długie podróże ujmowały mnie swoją geograficznością. Czułem krańce kontynentu, nieskończoność Atlantyku, korzenie Alp. Wszystko było nowe, egzotyczne i znane tylko z map i książek i pachniało epoką odkrywców która skończyła się nie tak dawno, bo dopiero wraz z Juliuszem Verne.Teraz za to widzę głównie zmęczenie ludzi zamkniętych w metalowych puszkach płynących asfaltową rzeką. Ich samotność, wpatrzenie w monotonność drogi i irytację. Zatrzymuję się na jakimś przypadkowym postoju, zamawiam kawę i wiem że już tu kiedyś byłem.