Wednesday, 16 July 2025

Co prawdziwi Szwajcarzy robią w Boże Ciało?

Złota era informatyzacji jest już oczywiście za nami. Czasy kiedy internet był objawieniem, kiedy można było z łatwością pracować skąd się chce, kiedy nagle dostęp do informacji był natychmiastowy... te czasy nie to że zupełnie minęły, ale zmieniły się w dziwny okres przejściowy. Z jednej strony mogę wysłać do ChataGPT spektrum gamma i zapytać o kompozycję materiału (co zwykle robiłem pytając zawsze-zajętych ekspertów) z drugiej strony... no cóż. Z drugiej strony mój Microsoft Authenticator żąda abym się poddał weryfikacji (czyli sprawdzenia poprzez zrobienie mi zdjęć) kilka razy w ciągu dnia. Ile minut w ciągu miesiąca poświęcam na ciągłe uwierzytelnianie że ja to ja, na różnych urządzeniach? Ba, czasami software decyduje że chce się zupdateować bez pytania czy to właściwy moment. Zdarzyło mi się że próbowałem zdzwonić z "bunkra"(tak nazywamy miejsca gdzie spoczywają maszyny generujące wiązki cząstek i zabójcze promieniowanie z nimi związane)  do kolegi który czekał na mój sygnał aby przetestować jakiś tam program kontrolujący te nasze bestie i bestyjki... a tu telefon mówi mi że muszę zaczekać bo akurat instaluje niezbędny update oprogramowania. 

    Niestety zrobiło się tego za dużo. Rzeczy które kiedyś były łatwe, jak choćby transferowanie 100 GB danych, zrobiły się trudne. Trzeba dysponować sekretną wiedzą, obchodzić timeouty, firewalle i limity VPNów. Stąd coraz więcej moich kolegów zakłada prywatne chmury, prywatne VPNy, prywatne data storage. Bo instytucjonalna infrastruktura staje się obwarowana niemożliwymi barierami. A wszystko przez cholernych hakerów.

    Byłem tym nagle tam zmęczony, że jak zdałem sobie sprawę że w 'moim' kantonie Boże Ciało jest dniem wolnym od pracy (w większości kantonów nie jest, bo większość jest 'protestancka') zdecydowałem pojechać w góry. Bardzo chciałem pojechać na dwa dni, spać w schronisku. Jak się mieszka blisko gór, to najczęściej robi się wypady jednodniowe, a szkoda. Akurat kolega opowiedział mi o schronisku Leglerhutte w górach kantonu Glarus. Zrobiłem szybką rezerwację na jedno z ostatnich wolnych miejsc i poszedłem w góry.

    Oczywiście było pięknie, nie mogło być inaczej.Cudowne górskie potoki, cudowne górskie powietrze... Czas spędzony w naturze jest zawsze czasem dobrym, niezależnie od tego jakich innych wspaniałych rzeczy w tym czasie się nie dokonuje. Dotarłem do schroniska, było pełne. Jakaś grupa szkolna z Zurichu (trochę się zdziwiłem, bo schronisko jest na niemal 2300 metrach i całkiem niedaleko skarpy z której łatwo spaść). Cała reszta to byli szwajcarzy którzy wybrali się na hike. Wcale nie przyjechali z dużych miast, większość, o ile zdążyłem się zorientować, była z dość niedalekich okolic. Reto, wysportowany 50-cio latek, z dumą pokazywał mi lodowiec obok którego się urodził i gdzie spędził dzieciństwo. Była też matka z córką z miejscowości Ibach w kantonie Schwyz, tam gdzie jest fabryka słynnego Victorinoxa. Poszły sobie razem w góry w ramach spędzania wolnego czasu. Bardzo nam się fajnie rozmawiało: o górach, o pracy, o Szwajcarii...

    Jest w tym coś pięknego, że Szwajcarzy tak kochają swoją ojczyznę, tak o nią dbają i tak się nią cieszą. To kraj gdzie jest niesamowicie mało publicznych śmietników a jednak praktycznie nie ma śmieci. To kraj gdzie zwykli ludzie, w różnym wieku, jak mają chwilę wolnego to idą sobie na dwa dni w Alpy. Masy turystów z zagranicy przyjeżdżają cieszyć się wspaniałą przyrodą i wielu szwajcarów pracuje w turystycznych usługach. Nawet Reto mówił że w następny weekend jedzie pomagać w remoncie innego schroniska. Ale w międzyczasie poszedł sobie po prostu w swoje ukochane góry.

    Był piękny zachód słońca, niezła kolacja i trochę umowna "godzina nocna" o 22. Następnego dnia chwilę szliśmy razem, choć Reto pełen energii biegał na prawo i na lewo a to zobaczyć jezioro a to jakieś skały. Był jak radosny szczeniak. Potem się rozdzieliliśmy. On schodził do Elm, ja chciałem zobaczyć Linthal, który jest u końca ponoć super-przepięknej doliny Brauwald, którą jeszcze muszę odwiedzić. Przeliczyłem się trochę jak chodzi o długość zejścia i dotarłem wykończony na stację w Linthal. Było gorąco, pociąg był za 40 minut, więc poszedłem do kawiarni prowadzonej przez przesympatyczną panią Anję.

    Pociąg do Zurichu jedzie wzdłuż jeziora, blisko wody. Kiedy tak patrzyłem przez okno na kąpiących się ludzi zdałem sobie sprawę że mogę przecież wysiąść, wykąpać się i wsiąść w następny pociąg do Zurichu. Tak też zrobiłem. Ah, Szwajcaria. Gdzie indziej na świecie można tak bezpretensjonalnie korzystać z życia?

        














No comments:

Post a Comment