Skoro już jestem przy wspomnieniach, to przychodzi mi do głowy pewna scena, gdzieś z czasów głębokiej podstawówki. Jest przerwa między lekcjami i dzieciarnia szaleje wyładowując nadmiar życiowej energii. Marcin, mój najlepszy kolega, który zwykle jest pierwszy do zabaw i wygłupów, teraz siedzi na ławce pod ścianą szkolnego korytarza, głowę ma spuszczoną nisko, podpartą na obu dłoniach i patrzy nieruchomo w podłogę. Na moje pytanie odpowiada po prostu że jest smutny. Ta odpowiedź wyzwala we mnie lawinę emocji, myśli i pytań.
Lawinę trudno przelać w słowa, bo w lawinie wszystko dzieje się na raz i za szybko. Ale to, co mnie uderzyło najbardziej, to nie to że zachowywał się odrębnie od innych, ale przede wszystkim to, że był autentyczny, bezpretensjonalny, jak to się czasem mówi. Smutek wypływał z jego wnętrza i on go słyszał, był na niego wrażliwy, nie tłumił go w sobie. Nie ulegał pokusie gry z innymi w której tak łatwo się zatracić. Ta głeboka autentyczność jego emocjonalnego stanu nie była na pokaz, nie miała żadnego celu. Po prostu był jaki był, nie wymagał wyjaśnień, nie wymagał żadnych czynów. Mój przyjaciel był w pełni pogodzony z tym, że w tamtym momencie był akurat smutny.
To był oczywiście jeden z wielu symptomów jego autentyczności. Poza tym gdy się śmiał, to z całego serca, gdy się smucił to też całym sobą. A jednocześnie nie zatracał się w zabawie ani w smutku, pozostawał sobą. Lubiałem go, chyba między innymi za tą jego autentyczność. Ba, zazdrościłem mu jej, przeczówałem jak cennym jest darem, choć wtedy jeszcze nie za dobrze ją rozumiałem.
Potem takich ludzi było jeszcze kilku. Czasami ten autentyzm łączył się z inteligencją, czasami ze specjalną wrażliwością, czasami z poglądami, których nie uważałem za słuszne. Czyli autentyczność nie jest skorelowana z inteligencją, wiedzą ani powszechnie uznaną mądrością (chyba że sama w sobie jest rodzajem prastarej mądrości). Zresztą nawet sama ta cecha którą określiłem tu słowami ,,autentyczność'' i ,,bezpretensjonalność'' występuje w wielu różnych odmianach. Miałem kiedyś okazję spędzić trochę czasu w towarzystwie Josefa Koudelki, fotografa praskiej wiosny, jednego z najsłynniejszych fotografów agencji Magnum, i on też wypełniony był autentycznością. Zdawał sobie sprawę z blichtru i powierzchowności festiwali fotograficznych i choć uczesniczył w nich, to jednak stał jakoś obok przypatując się powszechnej grze pozorów i po prostu istniejąc.Ludzie których szczególną właściwość tu opisuję, prawdopodobnie się z nią urodzili. Niektórzy z biegiem lat i doświadczeń życiowych troszkę jej utracili. Nasuwa się oczywiście pytanie czy można ją w jakiś sposób nabyć, na przykład przez studiowanie lub ćwiczenie? Studiowanie odpada w przedbiegach bo autentyczność nie jest wiedzą, ale czy można ją wyćwiczyć? Na pierwszy rzut oka nie, bo podstawą autentyczności i bezpretensjonalości jest niewymuszoność, a więc nie-wyćwiczenie, ale prawda jak zwykle (i na szczęście) wymyka się liniowej logice. Sądzę że można tą cechę można ,,nabyć" drogą specyficznych ćwiczeń umysłu i o tym własnie jest buddyzm a zwłaszcza jego japońska wersja czyli zen.
Sądzę zresztą że ,,autentyczne i niewymuszone'' działanie zdarzyło sie każdemu z nas i to wielokrotnie i wspominamy te momenty jako jedne z najlepszych albo najciekawszych momentów w życiu. I nawet jeśli wyćwiczenie tejże cechy jest trudne, to jednak na wiele sposobów można dojść do sytuacji, w której te piękne i autentyczne momenty zdarzają się częściej.
PS. Zdaję sobie sprawę że już pisałem o bezpretensonalności, ale inaczej, zupełnie inaczej, choć w tym blogu...